Ale dość przejmowania się humorkami (a raczej brakiem jakichkolwiek humorków) Solaris. W końcu dotruchtałem do jaskini medyka, mając nadzieję zastać tam Blue. Może nakłamałem przedtem pumie, że wybieram się po radę do Cziki, ale hej! – to w imię swojego durnego honoru, który nie pozwolił mi wyjawić przed lodowatooką samicą swojej słabości – wciaż ch***rnie pieczącej rany na barku. I nieważne jak wiele razy medyk nakładał warstwę na warstwie maści, odkażał, dawał jakieś lecznicze zioła – ona nadal tam była, już nie krwawiąca, ale wciaż wdająca mi się we znaki. I bynajmniej nie była to wina Blue, który złym medykiem z pewnością nie był.
Tak czy inaczej, jako nazbyt dumny wojownik, jakim byłem, nie pozwoliłem komukolwiek oprócz geparda-medyka spostrzegnąć, jakie cierpienie przynosiła mi rana z każdym krokiem i oddechem. Od ostatniej wizyty u Blue, gdy rana goiła się tylko na zewnątrz, a ból nie znikał, wiedziałem, że coś definitywnie było w niej nie tak. Do tej pory byłem zbyt uparty, by znowu ukazać się u medyka, jednak przemyślałem to sobie – nie mogłem wiecznie udawać, że wszystko ze mną w porządku, kiedy zaczynało być coraz gorzej.
Tym razem z jaskini wyszedłem jedynie z gorzkim posmakiem ziół w gardle, ale dzięki nim nie czułem narazie bólu. Co nie oznaczało, że rana się polepszała – po prostu chwilowo byłem odporny na zadawany mi przez nią drażliwy, kłujący ból, gdyż to jedyne, co Blue i nowa medyczka mogli razem zrobić.
Dziwne. Zapadła już noc, a ja, zatopiony w myślach, zastanawiałem się, jak to się stało, że ostatnio tak ciągnęło mnie do Jeziora Łez – zwłaszcza nocą, porą przeczyszczenia swoich myśli. Niby od kiedy to zacząłem się czuć nostalgicznie nad jakimś spokojnym jeziorem odbijającym gwieździste, ciemne niebo?
— Eh, ależ cliché. — Prychnąłem. Nagle w moich uszach zadźwięczał jakiś łagodny, rytmiczny głos – ktoś śpiewał cicho, ale blisko mnie.
To nie tak, że chciałem naruszyć czyjąś prywatność. Nie życzyłem sobie, by podsłuchiwać piosenkę z pewnością nie będąca przeznaczoną dla moich uszu... A mimo to znalazłem siebie słuchającego z uwagą słów wylatujących z pyska jakiejś kocicy, powoli się do niej zbliżając.
Byłem nieco zaskoczony faktem, że ów śpiewającą kocicą okazała się Solaris, i kłamałbym, gdybym powiedział, że puma nie umiała śpiewać. Problem był w tym, że ten łagodny, dźwięczny głos nijak nie pasował do niezmiennego, lodowatego spojrzenia Solaris, który u niej dotąd widziałem. Do tego stopnia, że nie rozpoznałem jej po głosie aż do momentu, gdy poczułem jej zapach – a zmysł powonienia miałem wyjątkowo wyostrzony i tak, nie było pomyłki – to musiała być ona.
Nic jeszcze nie zdążyłem powiedziec, a piosenka się urwała, kocica odwróciła nagle w moją stronę i spojrzała na mnie zwężonymi w cieńkie szparki źrenicami. O, i znowu to lodowate spojrzenie!, na które się skrzywiłem, ale po prostu oderwałem wzrok od jej oczu i westchnąłem.
Wiedziałem, że naruszyłem jej prywatność i byłem przez to zakłopotany, więc wydobyłem z siebie:
— Przeszkadzam?
<Solaris?>
Wiem, nie ruszyłam ani odrobinę akcji, wybacz xD
✐ 562 słowa
+15 SK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz