Spojrzałem w górę, na księżyc, który tej nocy wydawał się świecić jaskrawoczerwonym blaskiem. Bezchmurne niebo zdobiły gwiazdy, na które wpatrywałem się z przyjemnością i nigdy nienasyconym, tym samym zainteresowaniem. Kiedyś od kogoś słyszałem, że gwiazd na niebie jest więcej, niż ziaren piasku na całym świecie.
Upodobałem sobie tę porę dnia; w blasku księżyca i niezakłóconej ciszy zawsze mogłem spokojnie zastanowić się nad swoimi zmartwieniami oraz dalszymi planami.
Minął rok, odkąd jako młode kocię uciekłem ze stada – od swojej rodziny, którą zawiodłem; od problemów i nierozstrzygniętych spraw, które zostawiłem za sobą; a także od śmierci, na jaką zasłużyłem. Nadal za każdym razem, gdy wspominam nieumyślnie zamordowanego przeze mnie niewinnego kota, czuję jakby chłodne szpony zacieśniające się na moim sercu.
Zamknąłem oczy, wsłuchałem się w ciszę, i tak też samotnie zasnąłem wysoko, w mroku jaskini na zboczu bezimiennej góry.
Po krótkim odpoczynku wstałem i wyruszyłem jeszcze przed świtem, i zacząłem poszukiwanie bezpiecznej drogi wśród stromych ścian i wąskich ścieżek góry. Udało mi się po drodze upolować jastrzębia, jednak poza nim nie jadłem i nie zatrzymywałem się więcej aż do wieczoru, kiedy w końcu opuściłem górskie skały i pierwszy raz od kilku dni poczułem świeżą trawę pod łapami. Kochałem skaliste zbocza, ale pomimo tego dobrze było dla odmiany iść też czasem przez równiny.
Nigdzie mi się nie śpieszyło – nie miałem obranego żadnego konkretnego celu, poza kierunkiem, północą. Kilka miesięcy temu spotkałem grupę wędrownych kotów, które doradziły mi kierować się na północ, więc tak postąpiłem w nadziei na trafienie do sławnej stolicy, gdzie przyjaźnie witani są podróżni. Tam mógłbym wzbogacić nieco swoją wiedzę, poznać lepiej kraj, po którym wędrowałem, a – kto wie? – może nawet osiedlić się tam na stałe... choć miałem wrażenie, że zwiedziłem nadal zbyt mało świata, aby zacząć prowadzić osiadły tryb życia i na zawsze zapomnieć o podróżach.
Ten piękny kraj może kryć przede mną jeszcze tak wiele tajemnic, przyznałem sobie w myślach. Stwierdzając, że było wokół mnie zbyt cicho i monotonnie, zastanowiłem się chwilę nad jakąś piosenką, jaką mógłbym zaśpiewać. Przypomniałem sobie starą pieśń śpiewaną między moimi dawnymi współplemieńcami i od razu zacząłem ją sobie cicho nucić pod nosem, kołysząc się w rytm na boki. Przerwałem ją w pół tekstu, usiłując sobie przypomnieć, jak dalej szła – bez skutku. Ostatecznie poddałem się.
— Hm, czy jestem spragniony? — zapytałem sam siebie.
— Tak, tak... Pora się nieco orzeźwić — odpowiedziałem samemu sobie.
Cóż, samotność potrafi zmienić kota, nawet najporządniejszego z czasem zamieniając w szaleńca.
Dobrze, że ja jeszcze nie postradałem całkiem zmysłów. Tak myślę.
Wkrótce coś okazało się jednak... nadzwyczajne, gdy sięgając swoją umiejętnością niedaleko, wyczułem małe stworzenie, ale o niesamowicie silnym i wyjątkowym zapachu krwi. Dla mnie istota ta wyglądała już na wyjętą spod prawa, co skłoniło mnie, oczywiście, do przekonania się, czym była.
Zrobiłem kilka śmiałych, ciekawskich kroków i natrafiłem na wylegującego się na nagrzanym kamieniu w pełni blasku słońca małego... smoka! Definitywnie smoka – tych skrzydeł, rogów i paszczy nie można było przypisać do żadnej jaszczurki... a przynajmniej tak długo, jak mówimy o jawie.
Nie zdążyłem porządnie przyjrzeć się stworzeniu, bo ono zerwało się tknięte nagłym impulsem, ale zamiast uciec i nie dać mi się już nigdy więcej zobaczyć, wpadło wprost pod moje łapy.
Mini bestyjka skrzeczała i piszczała podrygując między moimi łapami jak podekscytowane kocię, którego matka wróciła po długim rozstaniu. Nie wiedziałem, co zrobić z rozentuzjazmowanym smokiem, więc po prostu wiodłem za nim zbitym z tropu, ogłupiałym spojrzeniem.
— O matko, jeśli mnie teraz widzisz, Nazgûlu — zawołałem niemalże zrozpaczony, kierując się znów pamięcią ku dawnemu przyjacielowi. — Proszę, nie śmiej się, to poważna sprawa!
I tak jakby tknięty nagłym przypływem dobroci, z prychnięciem otrzepałem łapę wokół której owinął się mały smok i zniżając łeb tak, że w tej chwili utrzymywałem z bestyjką spojrzenie na tym samym poziomie, nie zastanawiając się długo przemówiłem:
— W takim razie, od teraz możesz mi towarzyszyć, młody. Cokolwiek się stało z twoją matką, jestem pewien, że nie każdy napotyka przypadkiem pełnokrwistego smoka łaszącego się do łap, a więc chciałbym cię sobie zatrzymać. — Ja spojrzałem na niego zaciekawiony, on zaskrzeczał z radością. — Nazwę cię... Nazgûl. — Zawahałem się, a moje oczy na chwilę posmutniały. Mimo to uznałem, że to imię pozostawię smokowi – na cześć zmarłego, jedynego przyjaciela. — Tylko się zbytnio do mnie nie przywiązuj — ostrzegłem.
Ale tym, który przywiązywał się coraz bardziej i bardziej do magicznej gadziny, okazałem się ja. Wędrowaliśmy ramię w ramię, a tymczasem smok rósł z dnia na dzień, aż w wieku zaledwie dwóch miesięcy był już dorównującym mi wzrostem gadziną, jeśli nie liczyć faktu, że wyprężając swoją długą, szarą szyję przewyższał mnie dwa razy. Mijały kolejne miesiące, a smok stawał się coraz większy, a także przez innych nieokrzesany i wobec obcych coraz mniej pokorny; słuchał się jedynie mnie, a każdego nieznajomego traktował jak zagrażające mi niebezpieczeństwo – Nazgûl bowiem wyjątkowo dbał o to, by nic mi się nie stało, gdy tylko był w pobliżu. Co na dłuższą metę było upierdliwe i irytujące, ale i tak to doceniałem.
Jednej nocy smok opuścił mnie bez słowa pożegnania, a wrócił do mnie miesiąc później odmieniony; jego zwykle szare jak czysty kamień łuski przeplatały teraz połyskujące krwistoczerwone linie, jak strumyki krwi, tworzące ciekawe wzory na całym ciele Nazgûla. Oczy jego błyszczały niby nowym, mądrzejszym światłem. Rogi urosły mu, wyglądające jak para poplamionych szkarłatną krwią gałęzi, skrzydła nabrały większej rozpiętości.
— Wróciłeś — zawołałem do niego jako słowa powitania, w głębi duszy ciesząc się z jego powrotu. Znów poczułem towarzystwo tego znajomego z dawna uczucia, tak, znajomego... jeszcze sprzed poznania smoka.
~Wróciłem~, potwierdził śląc mi pełen uśmiech. Wtedy smok zaskoczył mnie, po raz pierwszy kiedykolwiek się do mnie odzywając – choć telepatycznie. ~I nadeszła pora na długie wyjaśnienia...~
Siedliśmy obok siebie na trawie, w pełnym blasku księżyca. Nie miałem Nazgûlowi nic do powiedzenia, dlatego to on mówił, a ja jedynie słuchałem.
Opowiedział mi o tym, jak odwiedził kraj smoków, do którego jedynie te majestatyczne stworzenia miały wstęp i o tym, jak przypomniał sobie wszystko – swoje poprzednie życie, język kotów, a także swoje nowe przeznaczenie. Nazgûl okazał się być dużo starszym smokiem, niż myślałem, a po spędzeniu tysiąca lat w nieśmiertelnej formie, miał zostać związany żywiołem krwi z pewnym kotem – przybrał więc śmiertelną postać – postać Nazgûla, przyjaciela, który zmarł z mojej łapy i tym samym mógł odrodzić się w nowej, potężnej formie smoka o żywiole krwi. A jego przeznaczeniem było stać się jednym ze związanym ze sobą kotem.
I tak też mnie i mojego starego przyjaciela łączy ta sama krew, czujemy ten sam ból, a jeśli jeden z nas umrze, zginie i drugi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz